Przeglądaj artykuły opublikowane w JOwS

treść strony

Dłuższa historia z kilkoma językami

Według Biblii początkiem wszystkiego było słowo. A gdzie jest słowo, tam jest też i rozmowa. I wszystko wydawałoby się proste, gdyby nie wieża Babel i pomieszanie języków… Kiedy byłam dzieckiem, bardzo mnie irytowało, że chęci zabawy z rówieśnikami staje na przeszkodzie nieznajomość słów, które wokół słyszałam.

Urodziłam się w 1942 r. w Wilnie zamieszkałym przez Polaków, Żydów, Ormian, Białorusinów i przedstawicieli kilku jeszcze innych narodowości oraz wyznań. Nie pamiętam czasu ani ludzi z owych lat, ale w okresie „wędrówki ludów”, spowodowanej koniecznością opuszczenia wschodnich rubieży, zawsze wokół mojego domu skupiali się ludzie „z tamtych stron”. Moją rodzinę los rzucił do Świdnicy, a wraz z nami przybyli tam ludzie z Wileńszczyzny, Grodzieńszczyzny, okolic Lwowa, z Wołynia… Na miejscu zastaliśmy jeszcze ludność niemiecką, śląską, a na obrzeżach miasta – wojskowe osiedla rosyjskie.

Różne odcienie polszczyzny na Ziemiach Zachodnich

Nowi mieszkańcy, czując się osamotnieni i niepewni w obcym miejscu, szukali kontaktów ze „swojakami”. Zdarzało się, że dzięki temu odnajdowali się członkowie rodzin rozrzuconych przez wojnę, wywózki i łagry. Szukano przedwojennych kodeksów zachowań, odtwarzano więzi i tęskniono za swoimi małymi ojczyznami. Pamiętam spotkania towarzyskie w naszym domu, kiedy „licytowano się” mówieniem gwarami „przywiezionymi” z rodzinnych stron. Nauczyłam się wtedy rozpoznawać akcenty wschodnie. Kilkadziesiąt lat później, w czasie pobytu mojej matki w szpitalu, spotkałam lekarza – starszego już pana, który podszedł w czasie obchodu do jej łóżka i zapytał: „Jak się Pani czuje?”. Wtedy, mimo zmartwienia, wyrwało mi się pytanie: „Czy pan doktor ze Lwowa?” – a on, zaskoczony, odrzekł: „To jeszcze słychać?”. Miękka, ciepła wymowa wileńska – jakże ją lubiłam, kiedy mama, opowiadając o czasach wileńskich, przytaczała powiedzonka mieszkańców tego grodu w rodzaju: „patrzaj, pani, jaka ptaszka spiewa” albo „dzieci, chodźcie do chaty, mama sledia zakroiła” (co znaczyło tyle, że właśnie matka przygotowała do zjedzenia śledzie). Natomiast mąż kuzynki, wychodząc na dwór, mówił, że „idzie na pole”, a „laczki” (czyli kapcie) stawiał pod „nachkastlik”, bo pochodził z Galicji. Mój ojciec, kiedy był wyrostkiem, zwany był w Wilnie „swiszczukiem” , bo hodował gołębie i gwizdał na nie, żeby je zachęcić do latania. Na imię miał Tadeusz, co na Wileńszczyźnie przerabiano na zdrobniałe Tadziuk (pisał o tym również Tadeusz Konwicki w swoich wspomnieniach). Ojciec lubił popisywać się zarówno gwarą wileńską, jak i warszawską. Potrafił mówić wiechem jak sam Wiech. Przytaczał też często historie obyczajowe z życia warszawskiego ludu. Zapamiętałam jedną z tzw. pyskówek warszawskich, czyli spraw sądowych wytaczanych z powodu obrazy. Pewnego dnia dwie przekupki pokłóciły się i jedna drugą nazwała ważką. Ta uznała, że została tak obrażona, że musi dochodzić sprawiedliwości w sądzie. Sędzia usiłował je pogodzić, ale ta, która czuła się zelżona, żądała surowej kary i wtedy padło pytanie: „Czy pani wie, co to jest ważka?” – „Nie wiem, ale to brzydko brzmi” – odpowiedziała. Była też historia stania mojej prababki w kolejce po żywność w świdnickim sklepie spożywczym. Nigdy tego w swoim życiu nie robiła, więc widząc tłum ludzi, była przekonana, że czekają oni na coś, co dopiero zostanie dostarczone do sklepu, wobec tego podeszła do lady, prosząc sprzedawczynię o to, co w tym sklepie już było, i wtedy jakaś Ślązaczka, oburzona zawołała: „A stań no Pani ino tam w zadku”, co przez prababcię zostało skojarzone z nieprzyzwoitym – szczególnie w owych czasach – słowem „tyłek”. Rozdygotana takim potraktowaniem wróciła do domu i rozpłakała się, opowiadając o tym mojej mamie i żaląc się na złe wychowanie „tutejszej ludności”.

Język coraz bogatszy

W ten sposób poznawałam literacki język polski i język ulicy. Te opowieści o poznawaniu słów nie byłyby pełne bez informacji o poznawaniu staropolszczyzny, nie podczas nudnawych lekcji o historii języka, lecz przez słuchanie czytanych mi książek dziecięcych o tematyce historycznej. Były w nich słowa, których znaczenie nie zawsze było dla mnie jasne, ale to, że czytający od razu tłumaczył mi je i zachęcał do zapamiętania ich, sprawiło, że zasób znanych mi wyrazów był dość szeroki. Dziś, w czasach kultury obrazkowej oraz ogromnego pośpiechu i braku szacunku dla słowa, ten dawny bogaty język uważa się często za niezrozumiały i niepotrzebnie zabierający czas. W dzieciństwie słuchałam tych historii z zapartym tchem, a obrazy życia w dawnych czasach podsuwała mi wyobraźnia, czasem wspomagana kolorowymi ilustracjami drukowanymi na kredowym papierze. Pamiętam też, że kiedy uczyłam się czytać, miałam kłopoty z ortografią, ponieważ stare książki, które czytałam, były drukowane przed reformą ortografii (w 1936 r.), a książki nowsze wprowadzały już pisownię zgodną z obowiązującymi po reformie zasadami. Ja jednak, mając 7 lat, nic nie wiedziałam o reformie i miałam dylemat, jak się powinno się pisać: bronzowy czy brązowy, bo obie postaci występowały równolegle w moich lekturach.

Rosyjski w domu, w szkole i w życiu

Wracam jednak do sprawy zasadniczej – do języków obcych. Pokolenie moich dziadków urodziło się w zaborze rosyjskim i uczęszczało do szkół, w których można było rozmawiać tylko po rosyjsku lub francusku. Kiedy moja mama podjęła pracę, opiekowała się mną jej matka. Mówiła oczywiście po polsku, ale często odruchowo wtrącała wyrażenia rosyjskie. Kiedy na przykład stawiałam nieprawidłowo stopy, zwracała mi uwagę: „nie chodź jak miszka kosołapy” (niedźwiedź krzywołapy) albo „nie zawijaj kołdunów”, czyli nie stawiaj stóp palcami zwróconymi do środka. Wieczorem usypiana byłam kołysanką: „zajcziku, zajcziku, gdieże ty bywał, pod listoczkiem, pod kustoczkiem smacznieńko spał…”. To była wtedy popularna piosenka, śpiewana w domach tych, którzy przed wojną mieszkali za Bugiem, albo przez nianie pochodzące z tamtych stron. Dzięki babci poznawałam też klasyczną literaturę rosyjską. Kochała Puszkina i uczyła mnie jego wierszy, cytowała Eugeniusza Oniegina, czytała Czechowa, Tołstoja, Jesienina. W jej ustach język rosyjski brzmiał melodyjnie i poruszająco. Pewnego dnia wybrałyśmy się z babcią do jej znajomej mieszkającej w centrum miasta. Mijałyśmy po drodze dom, w którym mieszkały rodziny rosyjskie. Zza wysokiego płotu doleciały nas fragmenty rozmowy po rosyjsku. Babcia stanęła, zaskoczona brutalnym, agresywnym tonem głosów. Powiedziała coś ostro do tych ludzi, a do mnie: „Pamiętaj, tak mówi rozpasane żołdactwo, a nie kulturalny człowiek. Rosjanie mają wspaniałą literaturę, muzykę, balet…”. Kilka lat później miałam w szkole lekcje języka rosyjskiego. Mieszkaliśmy już wówczas w Piasecznie (wielu mieszkańców stolicy zamieszkało tam po Powstaniu Warszawskim). Doskonale pamiętali oni wojska rosyjskie stojące na Pradze i czekające, aż się Warszawa wykrwawi. Stosunek wielu dzieci do nauki języka rosyjskiego był negatywny. Odbierano to nie jako naukę języka, ale jako znak zniewolenia. Ja byłam rozdarta między wrogością wobec państwa agresorów a ciekawością odmiennego alfabetu i tej pięknej literatury, o której mówiła babcia. Nauczyłam się więc alfabetu szybko, ale równie szybko zrozumiałam, że to, czego mam się uczyć, nie ma nic wspólnego z literaturą piękną. Pozostał mi z tamtych czasów wierszyk z czytanki rosyjskiej: „Kak pawiażesz gałstuk bieregi jewo, on wiet s naszym znamieniem cwieta odnawo”… (Kiedy zawiążesz chustę [pionierską] strzeż jej, ponieważ ona jest tego samego koloru co nasz sztandar). I to mi wystarczyło, żeby zniechęcić się do nauki języka rosyjskiego. Wprawdzie później, już w liceum, doceniałam poezję i opowiadania czy fragmenty powieści klasycznych czytanych w oryginale, ale opór przeciwko wtłaczaniu na siłę rosyjskiej kultury był silniejszy. Dlatego nigdy tego języka nie używałam i nie znałam go biegle, choć uczyłam się go, o ile dobrze pamiętam, od trzeciej klasy szkoły podstawowej, przez cztery lata w liceum, a następnie jeszcze na studiach. Pozostała mi jednak słabość do rosyjskich romansów śpiewanych przez Wertyńskiego, a także przez mojego dziadka, który miał znakomity głos. Natomiast znajomość podstaw rosyjskiego przydaje mi się dzisiaj do rozmów z Ukraińcami i Białorusinami – nie dlatego, że oni mówią po rosyjsku, ale dlatego, że są to języki słowiańskie. Moja druga babka, matka mojego ojca, która – zanim została profesorem etnologii – ukończyła filologię klasyczną na Uniwersytecie Petersburskim, uważała, że jeśli się zna dobrze łacinę i język francuski, to rozumie się włoski, hiszpański i portugalski – trzeba się tylko przyzwyczaić do wymowy. Ta zasada dotyczy również języków słowiańskich i bardzo mi pomaga, gdy z powodu wymowy nie bardzo rozpoznaję znaczenie słów mojego rozmówcy. W tym roku odwiedziłam Kazań, gdzie kiedyś mój pradziadek był wykładowcą, i ku mojemu zdumieniu doskonale dogadywałam się z Rosjanami (kiedy jednak nie bardzo szła mi rozmowa, dodawałam pracę rąk i słowa z innych języków, np. z angielskiego).

Przyjazny niemiecki

Z językiem niemieckim zetknęłam się jeszcze w Świdnicy. Byłam pierwszym dzieckiem polskim w tym mieście, otoczona wtedy ludźmi dorosłymi, a oni mieli inne sprawy na głowie niż zabawę z niespełna trzylatką – ciągnęłam do dzieci, które widziałam wokół. Kiedy chodziłam z babcią do parku, spotykałyśmy dzieci rosyjskie z „diet sadu”, czyli przedszkola, które pod opieką nauczycielek bawiły się ze sobą. Pobiegłam kiedyś do nich, ale odpędzono mnie. Babcia podeszła, żeby interweniować, ale usłyszała tylko: „nie nada”. Lepiej mi poszło z dziećmi niemieckimi. Wychodziłam do nich na podwórko i bawiliśmy się razem. Mama opowiadała, że kiedyś dostałam nową lalkę i natychmiast wybiegłam z nią na balkon, wołając: „Kinder, Kinder noch eine Puppe”. I jeszcze jedno zdarzenie zapamiętane z tamtego okresu. Mama zabrała mnie do pobliskiego sklepiku. Sprzedawczyni Niemka spytała mnie, kim jestem, a ja odpowiedziałam: „Ich bin Deutsche”. Dla mamy to był wstrząs. Przeżyła wojnę, pamiętała niepodległą Polskę i szacunek, jakim się otaczało tych, którzy wywalczyli jej wolność. Jej ojciec organizował wojsko do legionów Piłsudskiego, brał udział w I wojnie i w dwudziestym roku, a tu jego wnuczka uważa się za Niemkę… Obydwoje rodzice znali niemiecki i zapewne mogliby zadbać, żebym tym językiem biegle mówiła, ale wtedy rany wojenne były jeszcze zbyt świeże. Zostały mi książeczki z bajkami po niemiecku drukowane szwabachą, wrażliwość na wyłapywanie poszczególnych słów niemieckich i szacunek dla technicznej kultury niemieckiej. Literaturę, muzykę, malarstwo tego narodu poznałam później. Natomiast nigdy w domu nie uczono mnie nienawiści, mimo tak strasznych przejść wojennych.

Przygody w Anglii i z angielskim

Język angielski to też rodzaj mojej klęski. Chciałam się uczyć francuskiego, bo korzenie mojej rodziny wywodzą się z Francji. Niestety, w liceum, do którego zdałam, uczono angielskiego. Byłam zbuntowana i jakoś mi nauka tego języka nie szła. Wiele lat potem uczyłam się go u metodystów, ale krótko. Lekcje kosztowały i trzeba było zrezygnować. Z tamtej szkoły językowej została mi we wdzięcznej pamięci nauczycielka – starsza pani, zawsze starannie uczesana, siwiejąca, z cudownym, miłym uśmiechem. Lubiła Polskę i szanowała naród polski. Kiedyś wspomniała wojnę i powiedziała, że jak o niej myśli, widzi Warszawę, ponieważ w jej nazwie tłumaczonej na angielski – Warsaw – jest zawarta następująca treść: miasto, które widziało wojnę. Kiedy nadeszły czasy, że pozwolono wreszcie prywatnie wyjeżdżać na Zachód, pierwsza nasza podróż wiodła do Londynu, bo tam, w domu opieki dla osób starszych, zwanym na pamiątkę Wilna „Antokolem”, mieszkała wtedy matka mojego ojca. To była niezwykła chwila, kiedy matka i syn spotkali się po 19 latach rozłąki, a ja po raz pierwszy zobaczyłam swoją babkę. Po pierwszej nocy przespanej w „zachodnim” kraju wybiegłam do ogrodu, żeby zobaczyć wszystko lepiej. Stary dom, dawniej własność pułkownika, który powrócił z Indii (czyż to nie brzmiało fascynująco dla 13-letniej panny, która przyjechała z przaśnego PRL-u?), otoczony był ogrodem ze strzyżonym starannie trawnikiem i gazonem róż. Wysoki drewniany płot, przy którym rosły kasztanowce, oddzielał od ulicy ten skrawek ziemi wykupionej przez Polaków. Byłam bardzo ciekawa, jak wygląda ta ulica. Wspięłam się na płot i zobaczyłam nieco młodszą ode mnie dziewczynkę. Zawołałam do niej. Odwróciła się, zaskoczona, że z tego domu odzywa się ktoś, kto ma mniej niż 70 lat. Zaczęłyśmy coś mówić, ale w żaden sposób nie mogłyśmy się dogadać. Po raz pierwszy miałam kontakt z dziewczynką, która jest we własnym kraju, nie ma żadnych przeszkód emocjonalnych, a ja przecież robię wszystko, żeby z nią się dogadać. Uczyłam się wtedy jeszcze tylko rosyjskiego, ale on nie dawał tym razem szansy na wzajemne zrozumienie. Skończyło się tym, że mała Angielka się wściekła, rzuciła mi pełne pogardy spojrzenie, powiedziała „you are stupid” i dumnie odeszła. Ale to nie było ostatnie spotkanie z angielskim. Kilka lat potem chodziłam na krótki kurs angielskiego do St. Gile’s School w Londynie. Moją grupę, złożoną z Włochów, Niemców, Francuzów i dwóch bardzo pięknie uczesanych w drobne warkoczyki Afrykanek, uczył angielskiego stryjeczny brat Laurence’a Oliviera, ogromnie wtedy cenionego aktora. Bardzo często pod oknami tej szkoły orkiestra uliczna grała O sole mio, nasz nauczyciel krzywił się wtedy i mówił, że to nie jest dobra muzyka. Zaletą tej wspólnej nauki wielu nacji było to, że znikała trema przed popełnianiem błędów, a łączyła nas chęć dowiedzenia się czegoś o kolegach „ze szkolnej ławy”. Koło mnie siedział młody chłopak z Mediolanu. Uwaga o piosence włoskiej wygłoszona przez naszego nauczyciela nie spodobała mu się, więc powiedziałam, że ja lubię włoskie piosenki i zaczęłam nucić Santa Lucia, on to podchwycił i po chwili piosenkę śpiewała cała grupa. Okazało się, że melodię znali wszyscy, nawet Afrykanki, a słowa śpiewali we własnych językach.

Francuskie nadzieje

Języka francuskiego zaczęłam się uczyć w warszawskim liceum, po przeprowadzce rodziców do stolicy. Ponieważ przeniosłam się do tej szkoły w połowie roku, miałam indywidualne lekcje języka w domu, ale na lekcjach francuskiego musiałam swoje odsiedzieć. Nie było to złe, gdyż osłuchiwałam się z językiem i bardzo szybko zaczęłam zapamiętywać całe fragmenty tekstów francuskich. Moja nauczycielka była zachwycona. Uważała, że mam talent do języków. Jakież było jej zdziwienie, kiedy musiałam zaliczyć przedmiot, żeby móc dołączyć do reszty klasy, a egzamin oblałam. Byłam zrozpaczona. Potem jakoś to się wyrównało, ale od kiedy wkuwałam poszczególne słowa na pamięć, przestałam swobodnie mówić. Później było jeszcze jedno przykre doświadczenie. Do naszej szkoły przyszli młodzi repatrianci z Francji, którzy świetnie mówili po francusku. Byli bardzo sympatyczni, ale ja znów nie mogłam z siebie wydobyć słowa. Bałam się okropnie, że skompromituję się popełnianymi błędami językowymi.

Korzyści i słabości językowe

Podsumowując moje doświadczenia kontaktów z językami obcymi, mogę powiedzieć, że po angielsku mówię bardzo słabo, ale dogaduję się, bo moje dwukrotne wyjazdy do Anglii zmusiły mnie do pokonania bariery obcości, a poza tym ten język teraz dominuje i wciąż jest z nim kontakt. Mój ukochany francuski to język prawie zapomniany, ale pamiętam z międzynarodowego spotkania na UW, poświęconego 50. rocznicy śmierci Jana Baudouina de Courtenay, referat wygłoszony przez francuskiego lingwistę. To była uczta językowa – melodia wygłaszanych zdań brzmi mi do dziś w uszach. Rosyjski – też wspaniały, ale cóż: nie mówię nim dobrze. No i niemiecki, który czasem odbieram z mieszanymi uczuciami, choć słowa nienawistne coraz bardziej toną w przeszłości, tym bardziej że lubię kompozytorów muzyki poważnej – muzyka zawsze łagodzi obyczaje, a oni tworzyli dzieła poruszające nie tylko umysły, ale i serca. Jednego tylko żałuję – tego, że w czasach mojej młodości nie było mowy o kupieniu biletu do dowolnego kraju na świecie i o swobodnym przekraczaniu granic. To z pewnością ułatwia naukę języków.

Powiązane artykuły