3/2016
Konrad Fuhrmann
Numer: 2016/3
Tematyka: Języki migrantów
Do amerykańskich szkół na różnych poziomach edukacji uczęszczają miliony dzieci, dla których angielski nie jest językiem ojczystym. We wszystkich stanach, w ramach wyrównywania szans, szkoły zapewniają takim uczniom dodatkowe lekcje, na których mają one możliwość lepiej poznać angielszczyznę. Jak wygląda taka nauka?
Aby poznać odpowiedź na to pytanie, uczestniczyłam w lekcjach języka angielskiego dla jego nierodzimych użytkowników (English as a Second Language – ESL) na trzech poziomach nauczania – podstawowym, gimnazjalnym i licealnym. Na wstępie zastrzec należy, że poniższy tekst nie jest systematyczną analizą sytemu edukacyjnego ani nawet wyczerpującym studium przypadku konkretnej szkoły czy klasy, lecz raczej swobodnym zbiorem wrażeń i obserwacji zebranych podczas wizyt na lekcjach ESL w trzech szkołach w środkowej Pensylwanii.
Cykl wycieczek zaczynam w szkole podstawowej, na lekcji dla uczniów klasy pierwszej i drugiej. Od nauczycielki, Tiny Schultz, dowiaduję się, że jej kilkunastoosobowa gromadka ma bardzo zróżnicowany poziom znajomości angielskiego, więc lekcja będzie odbywała się w podgrupach, żeby jak najlepiej dopasować materiał do indywidualnych potrzeb uczniów. Postanawiam przez chwilę towarzyszyć każdej grupce, ale wcześniej pani Schultz i jej dwoje asystentów przedstawiają mnie klasie siedzącej w kółku na podłodze: To jest pani Joanna, przyszła dziś posłuchać, jak uczymy się tutaj angielskiego. Pani Joanna przyjechała do nas z Polski, to jest taki kraj w Europie… – przemycanie wiedzy geograficznej szybko się kończy za sprawą płowowłosej dziewczynki, która z entuzjazmem zrywa się z dywanu i wykrzykuje: Ja wiem, gdzie jest Europa, też przyjechałam z Europy. Z Niemiec! Później uda mi się przez chwilę porozmawiać z małą Europejką i dowiedzieć, że ma na imię Hannah. Jej tata pracuje tu na uniwersytecie, więc musieliśmy przyjechać z tatą i uczyć się angielskiego, ale teraz po angielsku już mówię tak dobrze jak po niemiecku! Rzeczywiście, słuchając Hannah, trudno było uwierzyć, że dziewczynka jest w USA niewiele ponad rok i że kiedy przyjechała, umiała powiedzieć tylko hello i thank you. Tyle mniej więcej umie w tej chwili powiedzieć Ji-woo, która wyraźnie nie czuje się dziś dobrze. Stoi przy drzwiach na korytarz ze zbolałą miną i łzami w oczach i obejmuje się ramionami. Boli cię brzuszek? pyta Linda, asystentka, ale dziewczynka ani nie rozumie pytania, ani nie potrafi odpowiedzieć, bo jest w USA zaledwie od półtora miesiąca i zupełnie nie mówi po angielsku. Chwilowo jej jedynym językiem jest koreański, którego nikt z nauczycieli nie zna. Linda robi dla niej małą pantomimę: łapie się za brzuch, naśladuje smutny wyraz twarzy po czym przybiera pytającą minę, jednocześnie powoli powtarzając proste pytanie o bolący brzuch. Ji-woo kiwa głową i rozchmurza się nieco: najwyraźniej zrozumiała. Na chwilę wychodzą z Lindą z sali.
Motywem przewodnim dzisiejszej lekcji są pingwiny. Zgodnie z zapowiedzią, klasa dzieli się na trzy grupy, które krążą między trzema kącikami i kolejno robią w nich różne ćwiczenia. U pani Schultz zajęcia mają najbardziej językowy charakter: dzieci będą pisały króciutkie wypracowania o pingwinie cesarskim. Linda pomoże swojej grupie zrobić pingwiny z papieru, przy okazji wielokrotnie powtarzając nazwy podstawowych szkolnych przyborów i podpowiadając dzieciom krótkie frazy przydatne przy wspólnej pracy: Czy możesz podać mi nożyczki? Potrzebuję kleju. Mary, dziękuję ci za klej. Gdzie jest ołówek? Nie używam tego ołówka, weź go, proszę. Najbardziej zaawansowani świetnie radzą sobie bez podpowiedzi Lindy, dzieci rozmawiają ze sobą w najlepsze. Za to początkujący głównie milczą, czasem któreś z dzieci powtórzy nieśmiało fragment wypowiedzi asystentki, za co jest natychmiast chwalone.
„Kącik Stephena”, drugiego asystenta, to miejsce liczb, kolorów i kształtów geometrycznych: dzieci segregują płatki śniadaniowe w różnych kształtach, nazywając je i licząc; następnie wkładają je do kolorowych miseczek. To będzie śniadanie dla pingwinów. Jeśli oczywiście po lekcji cokolwiek zostanie w miseczkach, bo w nagrodę za dobrze posegregowane i nazwane płatki dzieci mogą je zjeść. Ta mało dietetyczna motywacja świetnie działa – najbardziej zaawansowana grupa mogłaby w zasadzie tutaj nie zaglądać, znają już przecież liczby i kolory, ale i tak przychodzą po poczęstunek, popisując się przed początkującymi biegłym liczeniem, jeden z chłopców liczy nawet „od tyłu”: od dziesięciu do zera.
Tymczasem przy stole pani Schultz trwa pisanie. Z zainteresowaniem obserwuję, jak nauczycielka dostosowuje swoje instrukcje do różnych grup. Najbardziej zaawansowani słyszą już nieco metajęzyka: „nieme >e<”, „spójność tekstu”, „duże litery”. Jak opowiedzieć o kapitalikach początkującej grupie? Pani Schultz zatacza dłońmi duże koło w powietrzu Kiedy zaczynamy nowe zdanie, piszemy dużą, dużą literę, piszemy teraz duże, duże F. Do tej grupy mówi zupełnie inaczej: wyższym tonem głosu, robiąc dłuższe pauzy między wyrazami, starannie wypowiadając każdy dźwięk, powtarzając zdania kilkakrotnie. Bardzo szczodrze chwali uczniów za każde wykonane zadanie, co w zabawny sposób naśladuje kilka osób z „najwyższej” grupy i również chwali swoich początkujących kolegów. Metoda intensywnej ekspozycji na język i ciągłych powtórzeń najwyraźniej zdaje egzamin: większość dzieci z zaawansowanej grupy jest w szkole od roku, a mówią po angielsku już bardzo płynnie, choć przyjechały tu z podobną znajomością języka co Hannah. Ciekawe, jak szybko Ji-woo nauczy się opowiadać o pingwinach i samodzielnie zgłaszać kłopoty zdrowotne?
Do Middle School, czyli odpowiednika gimnazjum, trafiam na przerwę, więc przed lekcją mam okazję chwilę porozmawiać z nauczycielką. Dzieci w podstawówce umiały porozumieć się bez słów i wspólnie rysować czy się bawić, ale mam wrażenie, że nastolatki nie obywają się już tak łatwo bez komunikacji werbalnej. Pytam Elisabeth, jak bardzo widoczne są w szkole podziały na uczniów anglo- i „innojęzycznych”, którzy nie mówią jeszcze po angielsku, o ile zdarzają się tacy. Zdarzają się, jasne, a podział jest bardzo wyraźny – odpowiada bez wahania. To znaczy: nie ma dyskryminacji ESL-owców, ale jest wyraźny podział towarzyski, który w zasadzie nie znika przez cały czas nauki u nas. ESL-owcy trzymają się razem; szczególnie wtedy, kiedy jest kilka osób pochodzących z jednego kraju.
Zróżnicowanie kulturowe przynosi liczne wyzwania dydaktyczne. Elisabeth śmieje się, że będzie niepoprawna politycznie i powieli stereotyp, ale z roku na rok obserwuje stałe wzorce zachowania u uczniów pochodzących z różnych zakątków świata. Uczniowie z Korei są zawsze starannie przygotowani, robią wszystkie zadania w terminie, z kolei uczniowie z państw arabskich przychodzą często bez pracy domowej i najchętniej zagadywaliby nauczyciela przez całą lekcję. Rzeczywiście, diagnoza Elisabeth sprawdza się w stu procentach w trakcie lekcji, którą obserwuję.
Poza różnicami kulturowymi w pracy z nastolatkami jest więcej wyzwań. Jak na przykład przekonać ich do czytania literatury, którą są nieszczególnie zainteresowani? Dydaktyczne sztuczki podglądam na przykładzie mitów greckich, o których traktuje dzisiejsza lekcja. Mit o Heraklesie zestawiony jest z popkulturowym wizerunkiem Herkulesa, rozpowszechnionym przez młodzieżowe seriale i gry komputerowe. Po ożywieniu grupy wyraźnie widać, że odniesienie działa. Dzięki niemu tekst nasycony trudnymi słowami i konstrukcjami gramatycznymi odwołuje się przynajmniej do czegoś znajomego. Przeglądam podręcznik: takie odniesienia są w zasadzie przy każdym temacie, poza tym dużo jest informacji na temat Stanów, ich historii, geografii, kultury – świetnie, że autorzy podręcznika przy okazji uczenia języka przekazują tyle dodatkowych treści.
Uczniowie czytają tekst. Kiedy napotykają nieznane słowo, nie wolno im zaglądać do słowników: zgłaszają je Elisabeth i całą grupą próbują wyjaśnić jego znaczenie. Nieśmiertelność? Kiedy możesz żyć zawsze! – podpowiada jeden z uczniów. Lękliwy? Ponieważ nikt z uczniów nie zgłasza propozycji, Elisabeth ilustruje, dodając gesty: Jeśli za każdym razem, kiedy cię o coś poproszę, ty się kulisz i mówisz: „tak, tak, zrobię to”, to znaczy, że jesteś lękliwy. Później nadchodzi czas na pracę ze słownikiem, ale myliłby się ktoś, kto spodziewałby się na ławkach książek. Wszyscy mają szkolne tablety, na których używają translatora Google. Po pierwszym roku pobytu w Stanach mogą go używać również podczas egzaminów na koniec roku. To jedno z ułatwień, które nierodzimym użytkownikom angielskiego oferuje Pensylwania. Poza tym są zwolnieni z dwóch części egzaminu: wypracowania i czytania ze zrozumieniem. Ale to wszystko mało – mówi Elisabeth – ESL-owcy i tak często nie są w stanie dogonić uczniów anglojęzycznych, zwykle mają gorsze wyniki.
Najciekawsza scena ma miejsce na końcu lekcji. W klasie jest chłopiec z Chin, który przyszedł na zajęcia z ESL po raz pierwszy, właśnie się przeprowadził. Nie mówi po angielsku prawie wcale, ale chyba coś już rozumie. Elisabeth przedstawia go klasie i prosi pozostałych, żeby przypomnieli sobie, jak wyglądały ich początki w Stanach. Podnosi się zbiorowy lament: To była katastrofa! To był koszmar! Najgorszy czas w moich życiu! Nic nie rozumiałem, nic! A rodzice byli zajęci przeprowadzką, nie pomagali w niczym – na twarzach uczniów malują się emocje: to muszą być żywe i trudne wspomnienia. Dzieci z podstawówki wyglądały na mniej zestresowane początkami w amerykańskiej szkole. Jestem bardzo ciekawa, jak będzie w liceum.
Korytarze liceum, które odwiedzam, wyglądają, jakby ktoś prowadził tam akcję propagandową pt. Uczcie się języków obcych. Wszędzie wiszą plakaty i hasła podkreślające, jak dobrze być poliglotą. Świetnie! – myślę – i spodziewam się na zajęciach ESL harmonii między angielskim a językami ojczystymi uczniów. I tu spotyka mnie wielkie zaskoczenie. Moja wizyta to głównie rozmowa z Lisą, uczącą osoby przyjeżdżające z innych krajów języka angielskiego we współpracy z Robertem, prowadzącym zajęcia wyrównawcze, w czasie których uczy się także wiedzy o społeczeństwie, historii i geografii Stanów. Absolwenci liceum to już dorośli ludzie, więc władze stanowe spodziewają się, że bez względu na pochodzenie etniczne i językowe, będą oni mieć taką samą wiedzę o kraju i społeczeństwie amerykańskim jak każdy inny obywatel. Zadaniem Lisy jest doskonalić ich angielski, a częścią jej strategii dydaktycznej jest absolutny zakaz używania języków ojczystych uczniów w szkole. Wspieramy dwujęzyczność – mówi Lisa – ale miejsce pierwszego języka jest w domu. Tutaj mają się jak najszybciej zintegrować z grupą. Jeśli w klasie trafi się kilka osób tego samego pochodzenia, czyli w ostatnich latach najczęściej grupki Chińczyków, za mówienie między sobą po chińsku w szkole, a zwłaszcza na zajęciach ESL, czekają ich kary. Niekoniecznie surowe – dodatkowe wypracowanie do napisania albo ćwiczenie gramatyczne – ale symboliczny wymiar tego zakazu jest dla mnie niepokojący. Zagaduję uczniów, którzy rozwiązują kolejne ćwiczenia w podręczniku do gramatyki, czy zgadzają się na takie reguły, czy nie jest im przykro, że w szkole jako język komunikacji obowiązuje tylko angielski. Przecząco kręcą głowami, ale nie są rozmowni i ich milczące odpowiedzi nie do końca mnie przekonują. Rozumiem oczywiście, że koniec edukacji szkolnej to ważny czas, kiedy trzeba pracować na jak najlepsze wyniki egzaminów, współzawodniczyć o miejsca na uczelniach, że skupienie się na angielskim to inwestycja w przyszłość. Z drugiej strony, przypominają mi się niezliczone badania podkreślające zalety aktywnej, zbalansowanej dwujęzyczności i zastanawiam się, czy rzeczywiście sukces edukacyjny tych uczniów wymaga absolutnego wykluczenia ich języków ojczystych ze szkół?
3/2016
Konrad Fuhrmann
3/2016
Izabela Witkowska
Mike i Lilly nadal poszukują przygód. Tym razem wyruszają do starożytnego Egiptu. Tam odkrywają wiele zjawisk charakterystycznych dla tego czasu i miejsca. Zafascynowani tajemniczymi piramidami, grobowcami, świątyniami wcielają się w rolę starożytnych władców. Materiał odpowiedni jest dla dzieci w wieku 10-11 lat.
3/2016
Dorota Sobczyńska
Język angielski nie musi być kolejnym przedmiotem szkolnym, nie musi być celem samym w sobie, ale powinien stać się narzędziem umożliwiającym poznawanie świata. Temu ma właśnie służyć CLIL, czyli zintegrowane nauczanie przedmiotowo-językowe, często nazywane nauczaniem dwujęzycznym. CLIL jako metoda równoczesnego uczenia języka obcego i innego przedmiotu zyskuje w polskich szkołach coraz większą popularność. Poniższy tekst ma zadanie pokazać CLIL od strony praktycznej i zachęcić do jego stosowania.
3/2016
dr Anna Parr-Modrzejewska, dr Weronika Szubko-Sitarek
W dydaktyce nauczania języków obcych sztandarowym przykładem metodyki opartej na integracji jest podejście znane jako CLIL (ang. Content and Language Integrated Learning, pol. zintegrowane nauczanie przedmiotowo-językowe). Dlaczego warto prowadzić zajęcia metodą CLIL już w szkole podstawowej i gdzie znaleźć informacje szkoleniowe oraz gotowe materiały do pracy w klasie – na te pytania staramy się odpowiedzieć w niniejszym artykule.